mać i wychylił głowę z karetki, wyglądając z ciekawością i zajęciem wielkiem wyniku wyścigów. Nigdy jeszcze zacny prawnik nie brał tak do serca dziecinnej zabawy; uśmiech zadowolenia ukazał się na jego ustach, gdy dostojny lord Fautleroy pomknął z miejsca, jak strzała; czerwone pończoszki migały przed oczyma prawnika z szybkością błyskawiczną, duży kapelusz spadł z głowy chłopczyka, a on, niezważając na to, z rozwianemi włosami pędził dalej i dalej, wyprzedzając swego współzawodnika.
— Wiwat! wiwat Cedryk! — wołali chłopcy chórem, klaszcząc w ręce, skacząc i tańcząc w zapale. — Wiwat Billy! — ozwali się z kolei, gdy drugi zrównał się prawie z Cedrykiem. Był to ten sam Billy, o którym wspominał mały lord, gdy opowiadał dzieje starej przekupki, sprzedającej jabłka.
— Ręczę, że pierwszy dobiegnie do mety! — mówił sam do siebie pan Hawisam, nie spuszczając z oczu czerwonych pończoszek, które znów na przedzie migały, chociaż i Billy dzielnie wywijał nogami — cośbym dał za to, żeby pierwszy dobiegł!
I wnet przeraźliwe okrzyki, tańce i skoki szalone, obwieściły tryumf zwycięzcy. Przyszły hrabia Dorincourt na dwie sekundy wcześniej stanął przy słupie latarni gazowej, stanowiącej metę.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.