Teraz był już sędziwy, a z długiego życia pozostała mu tylko podagra, dużo gorzkich wspomnień, nadzwyczajna draźliwość i niechęć do całego świata, który mu odpłacał podobną monetą: hrabia nigdy nie był lubiony. Gdyby chciał, mógłby zgromadzić w zamku swoim licznych gości, dawać wspaniałe obiady, wyprawiać polowania. Lecz nie miał do tego żadnej ochoty, wiedział, że chociaż sąsiedzi przez grzeczność przyjęliby zaproszenie jego, żaden z nich nie przybyłby z prawdziwą przyjemnością; nie zasłużył bowiem na życzliwość niczyją, sam to czuł dobrze, był złośliwy, każdemu lubił dokuczyć nieznośną swoją pychą, okazywaniem swej wyższości, przycinkami przynajmniej, jeżeli nie mógł czem innem.
I stary prawnik porównywał w myśli hrabiego z tym małym chłopaczkiem, szczerym, niewinnym, dobrodusznym, przypominał sobie wdzięczną jego postać, gdy parę dni temu siedział naprzeciw niego w dużym fotelu, z rączkami w kieszonkach i opowiadał mu po swojemu o Brygidzie, o Diku, o przekupce, sprzedającej jabłka i innych serdecznych przyjaciołach. Myślał też o tem pan Hawisam, że niezmierne bogactwa hrabiego wraz ze wszystkiemi przywilejami, przywiązanemi do nich, z możnością czynienia wiele dobrego lub złego, kiedyś przejść muszą w te małe rączki, i powtarzał w duszy:
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.