powaga, z którą zazwyczaj wypowiadał zdania, nad wiek swój rozsądne; śliczna jego twarzyczka przybierała przytem wyraz nieopisany, niewinności, prostoty dziecinnej, połączonej z roztropnością i rozwagą dojrzałego wieku. Urokiem tym pociągał on każdego, kto tylko do niego się zbliżył, usłyszał go mówiącym, spojrzał mu w oczy; urok ten opanował całkowicie starego prawnika, który z największą przyjemnością godziny całe spędzał w towarzystwie małego lorda.
— Jak widzę, mylordzie — rzekł pan Hawisam w odpowiedzi na słowa Cedryka, przytoczone wyżej — pragniesz z całego serca pokochać hrabiego.
— Zapewne — odpowiedział chłopczyk — to przecież mój dziadunio, możnaż dziadunia nie kochać? On taki dobry dla mnie, nie zna mnie jeszcze, a już pamiętał o tem, aby mi przyjemność sprawić i chciał spełnić wszystkie moje żądania. Gdyby nawet krewnym moim nie był, już za to samo musiałbym go pokochać, a to rodzony mój dziadunio!
— Czy sądzisz, mylordzie, że on ciebie także pokocha? — spytał pan Hawisam.
— Czemużby mię pokochać nie miał? Dziadek zawsze kocha wnuczka. Żeby mnie nie kochał, toby panu nie dał tyle pieniędzy dla mnie, no, i nie posyłałby pana tak daleko po to, aby pan nas przywiózł do niego, do Anglii.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.