— Bądź pan łaskaw powiedzieć jego Dostojności, że ja pieniędzy żadnych nie przyjmę.
— Jakich pieniędzy? — odrzekł pan Hawisam zdziwiony — przecież pani nie masz na myśli rocznej pensyi, wyznaczonej na jej utrzymanie?
— I owszem, o tem właśnie mówię. Mieszkanie przyjąć muszę, ażeby być blisko dziecka, dziękuję za nie bardzo, lecz nie potrzebuję nic więcej. Mam własne dochody, te mi najzupełniej wystarczą na skromne życie, do jakiego przywykłam. Gdybym przyjęła pieniądze z jego ręki, zdawałoby mi się, że mu sprzedałam to dziecko. Tymczasem, jeżeli je oddaję, to jedynie dla jego własnego dobra, bo je kocham nad wszystko, i dlatego, że ojciec nieboszczyk pewnieby się tem był cieszył.
Pan Hawisam był zakłopotany i przez chwilę w milczeniu gładził brodę palcami.
— Obawiam się — rzekł wreszcie — ażeby go to nie obraziło.
— A ja sądzę, że i sam to zrozumie i wejdzie w moje położenie — rzekła młoda kobieta łagodnie — najpierw nie potrzebuję wcale tych pieniędzy, a potem, czyż mogę przyjąć cokolwiek od człowieka, który mię do tego stopnia nienawidzi, że mi wydziera jedyne moje dziecko, dziecko własnego syna!
Pan Hawisam zamyślił się na chwilę:
— Powtórzę słowa pani — rzekł wreszcie.