tak blizko mieszkają, będę mógł czasem się z niemi pobawić.
Pan Hawisam nic nie odpowiedział, nie uważał za stosowne objaśniać w tej chwili małego lorda, że zapewne nie wolno mu będzie bawić się z dziećmi stróża zamkowego. Ta wiadomość ominąć go nie mogła.
Powóz potoczył się dalej pomiędzy dwoma rzędami ogromnych i pięknych wiązów, któremi aleja była wysadzana. Rozłożyste ich gałęzie łączyły się prawie z sobą u góry, tworząc wspaniałe zielone sklepienie. Cedryk nigdy w życiu tak pięknych drzew nie widział. Bo też park, należący do zamku Dorincourt, zaliczany był do najpiękniejszych w Anglii. Zarośnięty odwiecznemi drzewami, utrzymany starannie, przedstawiał widok tak okazały, że chłopczyk był odurzony. Wszystko cieszyło go i zachwycało. Promienie zachodzącego słońca, jakby strumienie złota przelewały się przez zielone gęstwiny; zarośnięte ustronia pogrążone były w cieniu, a wszędzie panowała głęboka, uroczysta cisza.
Park ten, niezmiernie rozległy, przedstawiał coraz to inne widoki. Przed oczyma jadących migały kolejno, to gąszcze niezgłębione, to znów miejsca odsłonięte, piękne łąki, pokryte murawą, usiane dzikiemi kwiatami, lub całkowicie zasłane bujnem listowiem paproci. Nieraz Cedryk
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.