Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

wykrzyknął z podziwu i zachwycenia, gdy nagle zając lub królik spłoszony zerwał się z pod nóg koni i umykał w krzaki, albo gromadka przepiórek podlatywała, trzepocąc skrzydłami. Mały lord klaskał w rączki z radości.
— Jakże tu ładnie! — mówił do pana Hawisama — daleko ładniej niż w Parku miejskim w Nowym-Yorku. A co za ogrom! Jedziemy, jedziemy, i jeszcze nie widać zamku.
— Od bramy parku do zamku jest ze cztery mile[1] — odpowiedział pan Hawisam.
Co chwila napotykano nowe cuda, ale nic tak nie zachwyciło Cedryka, jak stado danieli. Piękne zwierzęta leżały na murawie, turkot powozu nie spłoszył ich wcale, podniosły łebki, ozdobione dużemi rogami i spoglądały na jadących. Chłopczyk tylko w menażeryi widywał dotychczas żywe daniele, oczy jego zabłysły z radości.
— Czy one tu mieszkają? — zapytał.
— Tak — odrzekł prawnik — należą do hrabiego, tak samo, jak i park cały.

Ukazał się wreszcie i zamek. Potężne, szare mury starożytnej budowy wyglądały wspaniale, najeżone basztami, wieżyczkami, strzelnicami; ostatnie promienie zachodzącego słońca

  1. Mila angielska równa jest prawie wiorście.