odbijały się w licznych oknach, rzucały na nie blaski ogniste. W wielu miejscach dzikie wino i inne pnące się rośliny pokrywały mury. Przed głównem wejściem dużą przestrzeń zajmowały kwatery, zasadzone przepysznemi kwiatami.
— Jakże tu prześlicznie, jak prześlicznie! — powtarzał Cedryk, spoglądając na wszystkie strony z zachwyceniem — nigdy nic podobnego nie widziałem, to tak wygląda, jak owe pałace zaczarowane, co to są w bajkach!
Przez wielkie drzwi wchodowe, na ścieżaj rozwarte, widać było mnóstwo służby, ustawionej we dwa rzędy w postawie pełnej uszanowania. Wszystkie oczy wlepione były w małego lorda, wysiadającego z powozu. On także z ciekawością wielką patrzał na ich piękną, pozłocistą liberyą, miał ochotę zapytać prawnika, co oni tu robią wszyscy? Na myśl mu nawet nie przyszło, że ci ludzie, starzy i młodzi, stali tam jedynie po to, aby powitać i uczcić małego chłopczyka, który kiedyś miał być panem tych wszystkich okazałości: i zamku, podobnego do zaczarowanych pałaców z bajki, i rozległego parku, gdzie wśród drzew olbrzymich, wśród łąk zielonych i paproci skakały zające i króliki, a daniele o pięknych rogach drzemały na murawie. Dwa tygodnie minęły zaledwie od tej pory, gdy ten chłopczyna siedział w sklepie korzennym na beczułce mączki cukrowej lub pudle
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.