z mydłem i wywijając nóżkami w powietrzu słuchał, jak pan Hobbes rozprawiał o polityce; we śnie nawet nie przeczuwał tych wielkości, które tak niespodziewanie miały spaść na niego. A oto dziś wchodził do zamku pomiędzy dwoma rzędami służby wygalonowanej, czatującej na jego skinienie, wchodził jako dziedzic i pan przyszły. Na czele służby stała sędziwa kobieta, ubrana w gładką suknię czarną jedwabną. Pan Hawisam zwrócił się do niej i rzekł, wskazując chłopczyka, którego prowadził za rękę:
— Oto jest lord Fautleroy, pani Millon; mylordzie, oto pani Millon, gospodyni zamkowa.
Cedryk wyciągnął rękę do kobiety.
— Jak się ma pani — powiedział ze zwykłą swoją uprzejmością i prostotą — dziękuję za tego ślicznego kota, wszak to pani go przysłała do mieszkania mamy? Bardzo, bardzo dziękuję.
— Wszędzie poznałabym odrazu jego Dostojność — rzekła kobieta, a uśmiech zadowolenia twarz jej rozjaśnił — zdaje mi się, że widzę kapitana. Wielki to dzień, mylordzie, wielki i uroczysty.
Cedryk napróżno usiłował odgadnąć, dlaczego to był dzień wielki i uroczysty? Staruszka patrzała na niego z dziwnem rozrzewnieniem, łza nawet błysnęła w jej oku, lecz nie musiała
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.