rzenie, tak, bym mogła zaspokoić me pragnienie.
— Dobrze! — odparł — daję ci moc przybierania postaci, jakich ci będzie potrzeba. Idź i opowiedz coś widziała.
Znikła, plusnąwszy we wodę, a człowiek z wiadrem pracował dalej, bardziej jeszcze niż przedtem ciekawy na to, co mu jego myśli przyniosą, i spoglądał często w dal, ku skrajowi widnokręgu.
Gdy tak patrzył, ujrzał nagle daleko na równi jakąś postać idącą w jego stronę.
Nieznajomy był biało odziany i połyskiwał na tle zieleni, jak obłok srebrzystego oparu.
Ale obowiązek nie pozwolił Człowiekowi z wiadrem wpatrywać się długo w oddal. Zgłaszali się ludzie, których musiał napoić.
Pracował wytrwale. Wszyscy jednak, którym przychylał wiadra, wydali mu się teraz mniej piękni, mniej godni. Dostrzegał brud ich rąk i twarzy, rzucały mu się w oczy ślady wyuzdania w ich rysach, w podkrążonych oczach widział szał cielesny, w drżeniu rąk, skutek nałogów brzydkich. Młodzieńcy wydali mu się łakomymi samcami, ludźmi żądnymi uciech, dziewczęta rozpustnicami. Starcy wyglądali na skąpców i bezmyślne ruiny, wiekowe kobiety
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.