Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

Fafajda... on, na pewne... ze szczerej zazdrości.
Ale zawiadowca nie słyszał lamentu. Już od chwili począł chwytać jakieś dziwne słowa, nastawił tedy uszu. Od bliskiej grupy ludzi szedł szmer głośny. Z podniesioną do postawienia kroku nogą posłyszał początek, ale zanim się doczekał końca, chlupnął we wodę. Prysnęła wysoko. Mimo, że uczuł ją na twarzy, nie przyszło mu na myśl zakląć. Podniósł tylko rękę i przerwał potok wymowy ślusarza. Słuchał.
— Jadą! Jadą! — mówił głos w ciemni.
— O Boże! Ześlij na nich swoje błogosławieństwo!
— I na ich dzieci i na ich mienie.
— Cudny lot... hej orły... hej orły nasze...
— Wszyscy!
— Dusza świetlana idei wzięła tysiąc ciał, aby się wyżyć mogła potężniej... szczytniej...
— Historya zapisze... ten dzień... to miejsce...
— Cicho... cicho... konspiracyjnie...
— Nie będę cicho... zadługo byliśmy cicho! Niech żyją!
— Tak! Rzecz się domaga wielkich słów... hymnu...
— Wogóle... czemu się to dzieje w nocy?
— Jakto... a policya...