— Wszyscy wstali przed świtaniem... biali starcy... cudne kobiety...
— Pany... chłopy... chłopy... pany...
— Kwiat narodu!
— Cicho! cicho! — doleciało z dali — Delegacye z wieńcami naprzód!
— I czemuż to tutaj? Taka dziura!
— Dokument... Znak... Gdzieindziej... nie wolno.
Ktoś zbliżył się szybko do grupy.
— Kolego... a gdzie Prezes, nie mogę go znaleść!
— Prezes?... Zajrzyj do bufetu.
Skądś, z dalsza dobiegła komenda.
— Porządek! Baczność! Chodem marsz!
— Do jakichże cudnych zórz płyniecie duchy... na jakiż jasny szczyt?
— Poeto... potem... potem...
Zaszeleściło wokół, jakby wieńce tarły się o siebie w ciemku liśćmi lauru i szarfami o złotych napisach.
Zawiadowca chwiał się na nogach, jak pijany.
Ślusarz, włożywszy młotek do torby, oburącz ujął go za łokieć.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.