— Jezus Marya! Cóż to wielmożnemu panu naczelnikowi!
— Nic, nic! — odparł. — Herr Gott... i żadnej instrukcyi! A może co jest! Może telefon... nikogo nie było przy aparacie... Herr Gott!
Porwał się za głowę i z miejsca ruszył pędem do biura.
Leciał. Woda bryzgała mu na twarz, na piersi, na czapkę, tryskała wokoło tak, że ludzie rozskakiwali się przed nim.
W biurze stukał aparat. Puścił pasek i wpił się weń wzrokiem.
— Sechs Wagen Zuchtschweine... Kierpeć & Kula... Dziedzice... nie, nie... Szła jakaś depesza.
Skoczył do telefonu. Zadzwonił.
Cisza. Dzwonił... dzwonił... dzwonił...
Poprzednia stacya spała już widać po wypuszczeniu w odstępach obu pociągów. „Personka“ tutaj schodziła na drugą linię.
— Herr Gott! Herr Gott!
Rozpaczliwie rozejrzał się wokoło szukając pomocy.
Przy drzwiach stał ślusarz. Oczy miał szeroko otwarte, przerażone. Młotkiem na długiej rączce wywijał w powietrzu młyńca.
Zawiadowca patrzył jak lunatyk.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.