Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, tak! — przemknęło mu przez myśl na widok tego wywijania. — Aushalten... Dobrzeby było, ale jak... jak to zrobić...
Patrzył na ślusarza i kiwał głową jak oszalały chińczyk porcelanowy.
Wreszcie zdecydował się. Siadł przy aparacie i znakiem właściwym przerwał depeszę.
— Mniejsza z tem pomyślał — zapłacę... wytłumaczę się... pal djabli te świnie zatracone!
Wołał... wołał... wołał... alarmował... beształ wreszcie kolegę siedzącego przy przesyłaczu... groził doniesieniem... Cisza.
— Ja ci dam obrazę, szelmo jakaś! — wrzasnął. — Nie gada łajdak! Pewnie wziął za świnie... Kanalie! Kanalie!
Zaczął rozpaczliwie wołać:
— Michał! Michał! Michał!... Jarzyński... lampist! — Był bezprzytomny.
— Dobrzeby pana Ignaca! — poddał ślusarz.
— A gdzie pan Ignac?
— Niby na placu.
— To leć!
— Lecę. Ale on nie na placu skróś tej panny... wiadomo...
— Więc gdzie...
W tej chwili zadudniało na dworze, przemknęły przed oknami biura czerwone oczy wiel-