Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

na pozbawione czucia i pobożności dewotki, kapłani nawet przedstawiali mu się teraz bez wiary, bez zdolności do uniesień... świat mu cały zbrzydł i zczerniał w oczach.
Pragnął, by nastała chwila spokojna, kiedy będzie mógł zobaczyć, co się stało z dziwnym nieznajomym.
Gdy napoił ostatniego, postawił puste wiadro na cembrowinie, wstał i przysłoniwszy oczy ręką zapuścił spojrzenie w dal.
— Bądź pozdrowiony!
Głos jakiś rozebrzmiał tuż obok.
Spojrzał zdumiony i zobaczył, że nieznajomy siedzi na wielkim kamieniu przy studni.
Skłonił się przed nim głęboko. Potem ujął silnemi ramiony linę i wyciągnął świeżej wody.
Pochylił wiadro ku jego ustom.
Nieznajomy uczynił gest odmowny.
— Nie piję tej wody — powiedział.
Człowiek z wiadrem stał zadziwiony i patrzył na przybysza, a im dłużej patrzył, tem bardziej rosło jego zdumienie.
Szata nieznajomego biała była i połyskiwała, jak srebro, mimo dalekiej wędrówki czysta, niepokalana. Spadała z jego ramion w przecudnych fałdach, niepodobna zgoła do ubiorów ludzi współczesnych. Ni rąbek jej dol-