Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

w górze ponad głową, wysoko spostrzegł maleńkie w grubym murze wycięte okienko, w którem połyskiwało światło. Ledwo je dostrzegł, głowa czyjaś wyjrzała i głos jakiś rzekł mu:
— Obejdź klasztor wokoło i zobacz czy kogo niema w pobliżu.
Nie było nikogo. Powrócił i zdał sprawę. Wtedy u stóp jego upadł klucz.

Arcykapłan nacisnął guzik w murze i natychmiast rozstąpiły się ciężkie głazy. Z ciemni buchnęły jarzące wielobarwne promienie. W świetle kaganka bezcenne klejnoty połyskiwały wszystkimi kolorami tęczy rudo krwawiły się długie, ciężkie sztaby złota, cienie wielokształtne nieprzeliczonych, rozmaitych naczyń drogocennych sadzonych kamieniami łamały się po sklepieniach.
Arcykapłan mówił:
— Patrz! Oto skarby mocą naszą z dna morza dobyte. Oto naczynia obrzędowe wygasłych doszczętnie, wynicestwiałych kultów czasów tak odległych, że przeszłości tej umysł ludzki boi się dać wiarę, w snach swoich dopuścić marzeniom o onych bóstwach przedziwnych i ich wielkiej, dziś niepojętej potędze.