przezwyciężywszy czas, patrzyło na stawanie się zjaw.
Pragnienia jego, by ręce w modlitewnem uwielbieniu wyciągnęły się w dal, z prośbą: Wiem Panie, wszystko wiem, widzę aż do dna duszy każdej ubranej w ciało i tęskniącej w formie. Zaglądam kształtom wszelakim w oczy i widzę każdego, świetlny, nieśmiertelny powód istnienia... Czuję życie, jestem wszystko i nic poza mną w TOBIE... Dosyć Panie! Obawiam się, że ciało moje skona z miłości, dosyć Panie. Nie mów do mnie, bo spłonę na popiół, nie mów, zajmuję się płomieniem od każdego Twego słowa, od szeptu głuchnę boleśnie. Ginę. Przekroczone są progi możliwości...
A hymn rozkołysał się jak dzwon. Ciemń grała:
„O Panie, o Panie!
Kędyż posłałeś nas, tchnienia swoje?
Kędyż na wielki bój, na spełnienie chwili następnej płyniemy oto po ciemku duchy, ducha niosące, niezmiernym gościńcem stawania się, szlakami, kędy nie stąpa nawet myśl śpiącego u stóp TWEGO tronu archanioła...“
Zamarło zmorzone, spłynęło potokiem łez wdzięczności serce.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.