Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

Mijał dzień piąty. Więzień leżał wyczerpany na twardych deskach łoża więziennego i myślał. Ale myśli jego osłabłe, zgłodzone snuły się po ziemi, złożywszy skrzydła na plecach.
W kaźni, mrok panował ciemny, nie wiedziało się, jaka pora dnia we świecie szerokim, tej oto godziny.
Więźnia nie odwiedzali dozorcy, bo i cóż pilnować konania. Arcykapłan sam wziął klucz od grobu, zewnątrz na nim położywszy pieczęć świętego kolegium.
Skazaniec wodził oczyma długo po murach, a oczy same wbrew rozkazowi rozsądku i woli szukały, szukały pilnie, jakby i kędy uciec się dało, zwiedziały każdą szczelinę, jak jar pełen bezcennych skarbów, zmierzyły troskliwie rozmiar gęstych oczek silnej, żelaznej kraty, spróbowały mocy żelaza, najgłębiej się w tę rzecz zapuszczając... wreszcie... poszły na świat, za mury tam, gdzie spadzisto zbiegają się w morze skały i dalej, brzegiem, gdzie piasek, płukany tysiące razy falami, wyjałowiony do granic ostatecznych.
Nad morzem, idąc powoli, myśli więźnia jasne teraz i wyraźne ukazały mu tłum ludzi.
Pośrodku tłumu, na porzuconym przez morze tramie drzewa, nie wiadomo skąd, z odle-