Sennie, niepewnie pamiętał jeszcze ostatnie spojrzenie, rzucone po celi więziennej.
W czarnym lochu, który zalegał gęsty mrok, na tapczanie z twardych desek leżało nikłe ciało człowieka, którego dawniej gdzieś widywał... tak... tak... widywał go, kiedy pochylony nad wodą przy brzegu umywał się o świcie w morzu.
Skierował się ku wybrzeżu.
Nagle, na zakręcie drogi, z poza kląbu agaw wyniosłych ujrzał idącego samotnie człowieka.
Na głowie jego chwiała się szafirowa, arcykapłańska czapka. Szedł zadumany. W ręku kręcił wielki klucz, a u pasa święte pieczęci brzękały uderzając jedna o drugą. Drogocenna szata z bisioru wlokła się po ziemi w prochu.
Istagog ujrzał w duszy tego człowieka tęsknotę wielką. Klęczała we włosiennicy i wyciągnąwszy ku niebu splecione ręce, zawodziła: Kędyż? Kędyż o Panie?
Wydawało mu się w tej chwili, że czystą jest i nie zaprzęgnie się, jak tylekroć do czynów marnych, niskich...
Wystąpił tedy na środek drogi i czekał z rozwartemi ramionami, gotów objąć, do serca cisnąć, przebaczać i wspomagać.
Ale, jakby był jeno cieniem, przeszedł arcykapłan miejsce, na którem stał. Zmieszały się
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.