Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

się jeszcze ciszyć dadzą... a całe społeczeńtwo... cały kraj w rozpętaniu.
Grzmot oburzenia poleciał warcząc rozgłośnie.
— Ale mamy w ręku zemstę — głosił mowca. — Nowy „Jan Święty“... Sacejdos, oto tam rozciągnięty na męce.
Nagle rozebrzmiał rechot złego śmiechu.
— W samej tej sali zemstę mamy naszą. W sali tej zaprawdę odbędzie się sąd nad jednym z winowajców.
— Na sąd! na sąd! wołano.
Zamieszanie nastało wielkie. Radzono, rozprawiano, bojąc się świecić światła. Nikt już nie słuchał mowcy, którego jeno pojedyńcze słowa słychać było.
Ale nastąpiła rzecz dziwna, na którą nikt nie zwrócił zrazu uwagi. Czarność poczęła zwolna rzednąć, jak noc, gdy świt nadchodzi.
Z nicości poczęły zwolna występować łuki sklepień rozpościerać się ściany, nabierając złoceń, polichronii, linii, gzymsów, zatok i wyskoków.
Dołem zaczerniła się wyraźnie masa ludzka.
Widać już było księżycowato wycinane czapki kapłańskie, tu i ówdzie zabłyskotały frendzle kapy żałobnej lub srebrne jej lamowania. Wynikały zwolna z tej ciemni twarze. Wynu-