rzały się blade, uczernione plamami ócz i ust zaciśniętych, lub szeroko rozwartych w krzyku. W głębi, na podwyższeniu ukazał się tron połyskujący, na tronie zaś majaczyła szafirowa infuła arcykapłana. Z prawej strony tronu, wysoko w powietrzu sterczała trybuna oskarżyciela.
Zatopieni w swych sprawach, zebrani nie widzieli nic, nie mieli oczu dla świata zewnętrznego.
Wreszcie jasność spoczęła u stopni tronu.
Coś zabielało.
Od tła odstawać poczęły kształty ludzkiego ciała, które nagie, wyciągnięte nadmiernie, nienaturalnie w tył rzucone, przygwożdżonem się okazało do długiej deski opartej skośnie o podest tronu arcykapłana.
Był to Sacejdos, żebrak, który śpiewał o tęsknocie nad morzem.
Żył jeszcze, czy zmarł już na męce, nie było wiadomem, bo ciałem jego nie wstrząsał ani dreszcz najmniejszy, z rozchylonych warg nie ulatało najsłabsze westchnienie.
Wrzawa nie ustawała. Potworzyły się małe grupy. Radzono, spierano się, widać było żywe ruchy rąk i głów.
Światłość potężniała z każdą chwilą.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.