Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakby szło słońce, jakby się zbliżała jakaś ogromna kometa, jakby pożar jakiś ogarniał coraz bliższe stepy.
Nagle w szmer wmieszał się daleki, rozlewny rytm pieśni.
Falować zaczęło powietrze, jeszcze zanim tony nadbiegły z oddali wielkiej.
Zamotały się w tę falę słowa mowcy, pokryty został szeleszczący odgłos zmieszanych w dyskusyi wyrazów i w chwili, kiedy na złotym świeczniku pierwsze zamigotały promienie światła, poprzez mury wtargnął akord śpiewu chóralnego, rozbrzmiewającego z wielu piersi.
Głowy się podniosły, ujrzano zjawisko. Zapanowała śmiertelna cisza.
I w ciszy tej nagłej, jak spóźnione w rozpędzie łodzie wyleciały na brzeg już po cofnięciu się fali, ostatnie słowa oskarżyciela.
A śpiew i jasność rosły i rosły.
Szła powódź rozśpiewanego światła, jakaś rzeka pozaziemska przerwawszy groble przez Opatrzność założone, płynęła tutaj do podziemnej sali, groźna, strasząc, oniemiając.
„O Panie! — brzmiało — O Panie!
Kędyż posyłasz nas, wichry swoje?
Kędyż na wielki bój płyniemy oto duchy