ducha niosące drogą przeznaczeń, nie pisanych nawet we snach duszy człowieczej...
Zakratowanemi oknami lała się światłość rażąca, mocna, jakby gęsta.
Powódź przybrała kształty tak realne, tak namacalne, że kapłani stali w śmiertelnej cichości zesztywniali, półmartwi.
Pieśń wypełniła salę, posadzkę zalewało światło, pryskając po ścianach, odbijając się od płaszczyzn, tworząc w wąwozach siklawy.
Nie było ujścia.
Znikły już od jasności kontury sprzętów, zatonęły ich kształty.
A ponad rozpalonym płynem, niby słupy lagunów wbite kędyś we dno, tkwiły ludzkie, zwęglone strachem postacie.
I nagle puściły w osadzie kraty okien.
Wszystko, jakby zastygło na chwilę, a na toni jasnej nagle zjawił się on, Istagogos.
Patrzący dojrzeli, jak podniósł ręce i usłyszeli głos, który mówił:
— Zbudźcie się!
Drgnęli wszyscy i uczuli ból wielki, jakby ich z martwych wyrwał na moment życia.
— Zbudźcie się i słuchajcie! Nie moją jest owa światłość, w której przychodzę, jeno Pańska, na świadectwo światu ujawniona i na u-
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.