rytej histeryą twarzy, myśli wichrem brużdzonemu czołu... Na grzbietach fal biała strzępiła się piana.
Pociemniało już znowu, stare, odwieczne niebo.
Noc nachodziła świat burzliwa, zdradna, żądna łupu, kryjąca zamachy w sobie, do złego skłonna.
Pomału, ostrożnie zstępując ze śliskich grzbietów fal w parowy płynne, migotliwe, nawet w tej omroce, to znowu dźwigając się na wyże, niewiadomo skąd się biorące, po szafirowem morzu płynął okręt.
Śmigłe maszty darły się wysoko w górę, dęły się białe na zieleni ciemnej toni żagle, skrzypiały reje, a z pokładu, zapełnionego tłumem postaci ludzkich, dochodziły dźwięki poważnego hymnu o modlitewnych akordach.
„Oddechem Brahmy jest to, co jest, a nic innego w przestrzeni.
O Panie kędyż wysłałeś nas, tchnienia swoje?
Kędyż na wielki bój, na spełnienie chwili następnej płyniemy oto po ciemku, duchy ducha niosące bezmiernym gościńcem stawania się, szlakami, kędy nie stąpa nawet myśl śpiącego u stóp tronu TWEGO archanioła...
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.