Stałem zmieszany nasłuchując odgłosu. Milczało wszystko, nie musnął mnie najlżejszy nawet powiew wiatru.
Przystąpiłem do ciała leżącego we śnie.
Pochylone, w ruchu zdziwienie wyrażającem, stały nad niem trzy niezmiernie wielkie czarno szafirowe kwiaty. Płatki ich poruszały się szybko, migały rozwarte szeroko, to znów mrużące się oczy. Obok kwiatów, wzniesiona w powietrze zwisała wielka purpurowa, metalicznie połyskująca żmija.
— Wstawaj! — krzyknąłem z całej mocy.
Kwiaty uciekły szybko, żmija znikła w trawie.
Zerwałem się na równe nogi i obejrzałem się wokół.
Stałem na leśnej polanie, wśród gęstej trawy. Był zmrok. Poprzez pnie drzew przebłyskiwało światło.
Były to latarnie sygnałowe Starego Domu, umieszczone na jego peryferyi, tam gdzie przytykał Wielkiego Lasu.
Uczułem pewien niepokój. Czegoś mi brakło. Nie mogłem odnaleść się w otoczeniu, jak się to dzieje zawsze po nagłem przejściu do jawy. Wydawało mi się, że przed chwilą nie byłem
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.