Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko w porządku! Zamykać bramę! Spać!
Rozkazy donośnie zahuczały po pustych kurytarzach.
Wśliznąłem się do mojej stancyjki i zbliżyłem się do stołu.
Na rozwartych kartach ukochanej księgi leżał ogromny, ciemnoszafirowy, nieznany mi zupełnie kwiat, przypominający pełny mak. Leżał, jak zamordowany człowiek. Bezwładnie, ciężko spoczywały płatki korony na bieli papieru, niby na śmiertelnej pościeli. W rozchyleniu dwu płatków widniały ogromne, żółte, zaszłe bielmem śmierci, oczy.