Rozkoszny mnie oblewa wiatr. Idę oczyma po linii topoli, aż tam do gnącego się we wietrze wierzchołka.
Cudna jest. Szemrze. Pachnie!
A ten krąg żywopłotu... Jak się dziś rysuje elipsą ciętych krzaków!...
Idzie Wawrzon. Nie patrzę, a wiem, że dociąga paska. To robi zawsze na ostatku. Nie do gniewu mi zresztą. Patrzę na szyby ganku... liczę je... Błyszczą... jak błyszczą... Wiem, tam za niemi, gdzieś w głębi, głowy drogie, kochane, cudne przez to, że takie kochane... Są. To dość... nie umiem im powiedzieć nic nad podziękę, że są... ale zdaje mi się... rozumieją. Ot kochani...
— No, będzie tam raz?! — wołam w nagłej pasyi. — Idź Wawrzon i powiedz!...
Waha się i z poza moich pleców mówi:
— A... naręcznemu klapie lewa podkowa...
— Co?... Do kroćset dyabłów!.. A czemużeś... Cóż robi Antoni... ha? —
Poszedł do kościoła... że to niby niedziela... W mieście się przybije... dojdą... dojdą... mówię tylko zawczasu, żeby się pan nie gniewał...
— Cymbale jakiś! — wołam. — Ale on wie, że to tak z obowiązku, więc nic z tego sobie nie robi.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.