— No, prędzej hołoto Branickiego! Prędzej! Mam interesy!
— On ma interesy! Patrzcie go! — szydzi teraz Mańka!
— I ja też! — woła Józek — Prędzej!
— O ty smarkaczu... Ty chyba w Jedlnej!...
— Wypraszam sobie przytyki osobiste! Proszę wuja!...
— Prędzej bando! Prędzej! Wio!
— Czekaj! Czyś oszalał? A, gdzież Andrzej?
— Ajajaj! Moja noga?! Wstań Stefa — mówię — wstań! No, nie ruszysz się?
Drucha poważny, z książkami pod pachą całuje starych w ręce.
— Pamfil! — wołam — Pamfil!
— Tak... jeszcze psa brakuje tylko.
Niema go. Gdzieś poleciał. Zły jestem, nie wiem sam czemu.
— No, w imię boskie... mówi ciotka.
— Wracajcie wnet! — dodaje wujek — A powiedźcie ta w Jedlnej, żeby mi przysłali tego rymarza, skoro tylko tam skończy robotę.
— I zaproszę chłopców na popołudniu. Dobrze?
— No dobrze! Zaproś! I panny też.
Józek i Stefa zamieniają zagadkowe spojrzenia.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.