ję drogi pośród mrocznych gęstw rojeń. Ciągną mnie przemocą ku przytomności.
— Stać! Wysiadamy! Ja i Stefa.
— Na cóż Stefa? — pytam.
— Na to samo, co i Józek! — szydzi Mańka — Miłostki... ha, ha!
— Wypraszam sobie! Poskarżę wujkowi! No, piśnij jeszcze słówko, no, piśnij!
— Cicho! Cicho! — przynaglała Drucha — Spóźnię się! Jedźmy!
— Stać. Inaczej stłukę aparat fotograficzny! — woła Józek...
— Spróbuj tylko! — ostrzega Mańka — Miałbyś się z pyszna!
— Może niema nikogo... — mówię. — Jakoś pusto.
— Są! — stanowczo twierdzi konsorcyum zakochanych.
Oni to wiedzą.
— Będziemy w lesie! — informuje łaskawie Józek. — Gdybyś nas nie zastał powracając... pamiętaj... przy drodze w lesie...
Więc wszystko dawno ułożone...
Nie mogę zapomnieć, że miała dziś złote w słońcu włosy. Słyszę jego kaszel, widzę szarą kapotę... Niczem by się mógł nie wyróżniać z pośród wielu, a poznanoby go... kochany bo-
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.