Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

wiem jest... kochany bardzo on i ona... jakże ich kocham! I oni mnie kochają. I to nie minie... nie zapadnie się w bezdeń! Wyciągam dłoń... Zostańcie na zawsze. Taką ma moc miłość. Jakto? Nie wiedzieliście? Wyciągam dłoń i odejść już nie zdołacie, bo do miejsca was przykuje coś, co największe, najogromniejsze z istniejących zjaw w tem i wszystkich innych życiach, tu i tam... tu i tam... w tej dali, skąd przychodzi ona... tęsknota, nowych, ciągle nowych stawań się... Miłość! Twórca nieśmiertelności!

— Co to? — drgnąłem nerwowo.
— Przy tamtym domu — mówi Drucha, a ręką w powietrzu kreśli przytem jakieś kontury, — przy tamtym domu staniesz. Albo nie, tu... Prr! To zwraca uwagę...
Wysiadł. Zbierał rozrzucone pod nogami rodzeństwa notatki.
— Można do was zajrzeć? — spytałem.
— Można. Dziś mój dzień. Ale idź naokoło. Idzie o dobry przykład.
Mańka patrzy nań z niepokojem.
— Odrywasz się od pnia. Widzę to... Odchodzisz! Może daleko... strzeż się!