Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

zdnej. Przeciąg tu był nie do zniesienia, więc skróciwszy do ostatecznych granic powitanie ze Szlomą, wyszedłem na rynek z Mańką.
Różnemi mienił się barwami, bo słońce świeciło jasno.
Tłumy były gęste, zwłaszcza w wąskiem przesmyku wiodącym do drzwi kościelnych.
— Popatrzno tam! — wykrzyknęła Mańka.
— Przez tłum przeciskała się zakonnica w czarno-bronzowym habicie.
— To i cóż! — odparłem — Jakaś Felicyanka. Pewnie ze szpitala.
— To Wanda... Pamiętasz Wandę... ma już kwef,... to dziwne spotkanie. Chodź, przedstawię cię, przypomnę raczej. Chcesz?
— Nie! Idź sama. Spotkamy się przy wyjściu. Wówczas mnie przedstawisz.
Skinęła mi głową i znikła w cieniu kamiennej bramy.

— Jakto? Już po nabożeństwie? — spytałem dziadka kościelnego zamiatającego podłogę.
— Ma się wi... — i zamiatał dalej.
Dziwnie niegrzeczny, pomyślałem sobie. Pewnie mu Mańka zapomniała dać jałmużnę.
Ale i potem dziad nie okazał się łaskawszym.