Mamrotał coś. Raz nachylił i podniósł wielką, kraciastą chłopską chustkę.
Wyszedłem. Miasto nie wrzało zwykłym niedzielnym ruchem, niebo oblazły teraz ciężkie, z trudem dźwigające swoje brzemiona, chmury. Ludzie się spiesznie rozjeżdżali.
W zajeździe nie było Szlomy, tylko jakiś młody żydek, trochę do niego podobny.
A i Wawrzon widno jeszcze od kowala nie wrócił. W mrocznej sieni jakieś konie chłopskie chrupały siano, pojazdów w stłoczeniu i ciemni wcale widać nie było.
Wreszcie chętnie zobaczyłbym tę Wandę, pomyślałem... Tylko gdzie one poszły?
Nie, nie będę czekał w zajeździe.
Hm... deszcz zaczyna padać.
Nie, nie zostanę w zajeździe. Pójdę tam, do nich, do małoletnich fabrykantów wielkiego JUTRA.
Wielkie się porobiły kałuże, widno ziemia była nasycona wodą. A tam, u nas przeszło tydzień pogody, pomyślałem, człapiąc w zbyt nowych na taką wyprawę trzewikach. Despekt każdy uczyniony mojemu obuwiu dotyka mnie osobiście, więc byłem zły, wściekły, kipiałem gniewem.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.