aż oczu, by znaleść tę drogę, tę moją własną... Zaczytałem się. Jakieś były awantury w parlamencie, głupkowate, a ciekawe ze względu na znane osobistości.
— Pamfil! Masz cukru! Pif! Ale to ostatni kawałek!...
Na czas podniosłem oczy, by nie uderzyć się o leżącą w poprzek alei ogrodu, kłodę.
Cóż to za głupi żart młodych jegomościów, pomyślałem i krzyknąłem ku stajniom:
Wawrzon! Wawrzon! Antoni! Antoni!
Ale pewnie świątkowali, więc sam z pewnym wysiłkiem odsunąłem kłodę na bok.
Kończąc notatkę o zwadzie posłów liberalnych wstępowałem po kamiennych schodach.
Wetknąłem gazetę w kieszeń i układając jak opowiem przeczytaną krotochwilę moim starym, położyłem rękę na klamce...
Cóż to, tak cicho?
Oczywiście są przy stole. Tak, tak, jeść, jeść!
Co to? Także żarty! Hej!...
I nagle, nagle... wróciły wszystkie... wszystkie okropne myśli... Co?... Pytałem niewiadomo kogo... Co?... ZAMKNIĘTE?...
A z głębi domu, gdym szarpnął za klamkę coś posępnie potwierdziło: ZAMKNIĘTE! ZAMKNIĘTE! DOBRZE ZAMKNIĘTE!
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.