Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

tnie z wysokiej szkarpy brzegu. Kłosy walały się w błocie rozrobionem stopam i pracujących.
Górą widniał dach chaty i kawał białej ściany...
— Dość tego! — powiedział starszy i cisnął babę o ziem.
Młodszy nie rzekł nic, usiadł na skrawku ziemi pokrytym trawą i zwiesił głowę.
— Chodź jeść! — rzekł starszy.
— Idź sam! — odrzekł siedzący. — Zmordowałem się... przyjdę.
Został sam.
Wpatrzył się w nurt wartko płynący.
Na drugim brzegu połogo się ścielącym i zasutym żwirem i namułem, stały chaty.
Stały, a raczej siedziały na ziemi szeroko rozkraczone.
Ściany się dołem rozlazły, rozszerzyły, jakby puściły korzenie w grunt.
Przybudówkami, chlewkami, niby rozstawionemi dłońmi objąć się starały największą przestrzeń.
Zdawało się iż mówią ziemi:
— Ha! Mojaś jest... nie puszczę, nie puszczę... mojaś jest! A woda płynęła i zdawała się mówić do zadumanego chłopca: