sem tylko jakaś fala rzuciła, na brzegu przeciwnym rozsiędzionej chacie pogardliwie pod nogi garść namułu.
— Naści masz... naści weź...
— Dobra nasza! dobra nasza!.. — śmiała się chałupa i łyskała do słońca oczami okien.
— Naści kamień...
— Dobre i to... panie Kmito... — rechotała.
— Naści drewno zbutwiałe...
— W piecu zetleje całe... ha, ha, ha...
— Naści i zdechłą mysz...
— Przyda się tyż... przyda się tyż...
— I kwiat zerwany gdzieś...
— Tylko nieś... tylko nieś...
A chałupa Jaśkowa wytrzeszczała oczy, zazierała ponad brzeżek, by dojrzeć czy woda czego nie skradła. Blada i zielona była ze złości. Zdawało się, że zgrzyta zębami i że włosy, że strzecha staje jej dęba na głowie z oburzenia.
Po południu wrócił Jasiek sam jeden do pracy.
Maciek poszedł z koniem holować łódź proboszcza, którą woda wczoraj jeszcze zniosła daleko i osadziła o parę stajań, naprost dworskiego ogrodu.
Stanął na brzegu i z podełba spojrzał na wodę.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.