Jakby się zapadł w ogromne jakieś głębie, świat znikł kędyś... przepadł...
Pod stopami pielgrzyma kłębiły się chmury białe, a tylko czasem, gdy wiatr zadął silniejszy zjawiała się, za chmurami skryta, szafirowa dal, w której domyślać się można było gór, rzek, miast i wsi.
Daleko to gdzieś tkwiło wszystko... tak daleko, że zdało się, można było, raz tu doszedłszy... wcale nie brać rzeczy onych w rachubę...
Niedostrzegalnemi stały się troski ziemi, jej radości, przesądy, marzenia... ból... tęsknota nawet.
Pielgrzym poszukał na piersiach manierki z wodą.
Gorąca była... nieznośna, pragnienia nie gasiła, goryczy jeno w ustach przymnażając.
Połknął ją ze wstrętem.
Wiatr odsłonił właśnie wielką połać błękitnej dali.
Zarysowało się na tem tle jaśniejszą plamą morze, sino wystąpiły góry... ale i mowy być nie mogło, by dojrzeć coś więcej.
Szczegóły znikły, potonęły, jak łódki maleńkie na ogromnym oceanie, a tylko bardzo wpra-
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.