wne oczy mogły śledzić upłaz samej góry, aż do jej podstaw.
Dla wielu, wielu, nie obdarzonych orlim wzrokiem, mimo, że poranione stopy wymownie o tem świadczyły, wydać się musiało, że nic wyżu onego z ziemią nie łączy, że unosi się on w przestworzu, niby jej satelita, blizki jeno dlatego, iż mu wiekuiste prawa, ciążyć kazały do globu większego...
Pielgrzym patrzył.
Oddychał teraz swobodniej, a głaz jakiś, litościwy osłonił mu przed słońcem głowę.
Wszystko zdawało się szeptać:
Spocznij! Spocznij!
Choć chłodniej już było, gorączkę czuł jakąś wewnętrzną... piekło go w piersiach.
A nadewszystko głośniej wołało udręczone ciało:
— Spocznij! Spocznij!
I powieki się spuściły na oczy.
Podniósł je jeszcze raz przemocą.
Chciał się modlić... ale miast tego, spojrzał jeno w stronę, skąd przyszedł.
Błogosławieństwo wyszeptał.
I porwał go sen w objęcia.
Widział się, niby znów młodzieńcem na ławie szkolnej.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/223
Ta strona została uwierzytelniona.