— Skrzydła rozpostrzyjcie na wichry... wołam!
— Nie bójcie się szczytów skalnych... aniołami być niech się wam śni! Potężne, wielkie sny o mocy chcę, byście śnili!
— A czasu jawy, prężcie ramiona, sięgajcie JUTRA, sięgajcie jeno ciągle... ciągle... a piórami ręce porosną długiemi, od wiania tych dalekich, tych wyżynnych wichrów.
— Orłowie tak się skrzydeł doczekali i aniołowie także.
— Opuśćmy ziemię! Pierwszy to krok do nieba! I w mocy leży człowieka najsłabszego! Opuśćmy ziemię!
— Opuśćmy ziemię! — zawrzasnął tłum.
— Tak. Opuśćmy ziemię z jej nędzą, jej małością małpią, skłonnością robienia błazeństwami wszystkiego, co wielkie, święte, godne szacunku i czci. Obalmy przybytki hańby, powalmy Bastyle głupoty i żądz podziemnych, skrytych, bo podłych. Niech przepadną!
— Niech przepadną! — zahuczało wokoło.
— W gruzach niech legnie Sodoma!
— W gruzach niech legnie!
— Inaczej nie sięgniemy skrzydłami szczytu!
— Nie sięgniemy!
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.