— BÓG się nam zaćmi!
— Aaaaach!
— Poginiemy marnie i potomność nie znajdzie na ziemi, ani niebie imion naszych, ani dzieł naszych.
— Aaaaach!
— Precz z przybytkiem zbrodni!
— Niech przepada!!!
Tłum wrzał, kołysał się, jak lawa dyszącego wybuchem wulkanu. Na stół wyskoczył drugi mowca.
— Oto człowiek przez BOGA posłany — wrzeszczał. — Patrzcie na jego twarz! Czyż nie mówi o nim Pismo:
„Powstanie pośród was prorok, a twarz jego jako księżyc czerwony od wichru jutra! A twarz jego miedziana od zórz dni, co idą... Mówię wam zaprawdę... Idźcie gdziekolwiek powiedzie...!“
— Nawet na szczyt! Nawet na śmierć! — wołał pierwszy głosiciel nowej, mocno apokryficznej ewangelii.
— Nawet na śmierć! — ryczał tłum.
— Do świątyni! Do świątyni!
— BÓG się nam zaćmił!
— Obalmy przybytek hańby!
— Niech przepada!
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.