Wyznawca proroka, uniesiony szałem, cytujący fałszywie, choć z wiarą, wyrwał komuś stojącemu w pobliżu gruby, sękaty kij pielgrzymi, zamachnął się potężnie i cisnął, jakby maczugą w wielkie, weneckie lustro, wiszące na głównej ścianie salonu.
Rozprysnęło się na tysiąc kawałków.
Wulkan wybuchnął. Zawirowało, huk się uczynił ogromny, a na przedzie, siejąc zniszczenie, pijany entuzyazmem szedł wyznawca.
Daremnie sam mistrz wyciągał ręce, daremnie wołał.
— Niech przepada Sodoma! — wył tłum, nie uznający przenośni, a w powietrzu wirowały stoliki marmurowe, krzesła, obrazy... tysiąc rąk darło, tysiąc gardeł wyło:
— Niech przepada! Niech przepada!
Komunikacya z dołem od pierwszej zaraz chwili ustała, snadź przerwano liny liftu, przecięto druty telefonów. Nie podobnem było dowołać się telegrafem Marconiego posterunku żandarmeryi. A może dobrze słyszano tam, na dole, a tylko bano się... albo też jakiś pomysłowy buntownik puszczał fałszywe depesze.
Cóż mówić o chaosie, cóż o stratach! Rozszalały, w trzech czwartych „wykwintny” tłum, hulał po całym nieszczęsnym hotelu, demolując, paląc, stając dęba...
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.