kich... tak obałamucił... ça va sans dire... A teraz do rzeczy:
— Cóż się z nim stało? — spytał, oprzytomniawszy trochę dyrektor.
— Bo ja też wiem! Zostawił nas, po bezskutecznem namawianiu do dalszej wycieczki na szczyt nieistniejący... no... i poszedł sobie! Nie podobna, by żył dotąd...
— Dzięki Bogu! — odsapnął dyrektor. — Odprawimy jutro piętnaście mszy dziękczynnych... za pomyślność naszego zakładu ...ufff... To dobrze!
— Przystępuję do rzeczy. Otóż, wałęsając się samotny po górze zaszedłem do przecudnej roztoki, utworzonej przez odpływy jeziora Ekstazy. Nie mam dość słów, by opisać to miejsce. W tych oto, na prędce porobionych notatkach znajdziesz pan szczegóły, teraz zwrócę tylko na to i owo uwagę pańską. Wszak nie zaprzeczy pan, że „Hotel pod Ideałem“ ma te i owe braki.
— Cóż znowu! Mój panie! Takaż to skrucha?
— Momencik! Zamierzam coś zgoła innego, jak wówczas... Otóż jedną z głównych rzeczy, na którą się już nieraz uskarżały dzienniki, jest nadmiar mgieł i chmur, tak, że o widoku stąd właściwie niema i mowy. Druga rzecz to wiatry wyżynne. Otóż, w mojej roztoce... Ach... i pocóż
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.