strony promieniowi słońca i przed zbytnim żarem zasłonić łan pszenicy.
Miała ciemną, siwą szatę. Siedziała ponura z łokciami na kolanach, głową w dłoni złożoną. Z czoła jej czarne spadały włosy. Palce rąk włożyła w zęby.
Cicha, spokojna, na ciągle zmiennej chmurze twardym obrysowana konturem, trwała, nieprzemijająca pośród rozpływań i skupiań, zatracań kształtów i tworzenia bezustannego — dziwne sprawiała wrażenie. Zdawała się w swej realności, na tle złudy, lotną mgłą, pośród twardych skał rzeczywistości. Obcą się tu wydawała, paradoksalną na własnym terenie, nie na miejscu, tu, skąd rządzić światem nawykła.
Roześmiał się na myśl, ile ma ta Dola dziś do roboty i nagle, w poczuciu swego królewskiego nadmiaru czasu, rozpostarł skrzydła, zamknął oczy i całą siłą rzucił się prosto przed siebie.
Leciał bez pamięci i kierunku. Wichr mu gwizdał zrazu wielki koło uszu, ale potem i on ustał. Nie szarpał go teraz pęd za włosy, zrobiło się cicho, dreszcz nim tylko wstrząsnął zimny i czuł, że skrzydeł nie ma na czem oprzeć.
Mniejsza! Nie odmykał oczu, myślał tylko:
To jest chwila upojenia. Ach tak, to jest upojenie, to sen o wolności...
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.