Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

a jednocześnie rozkoszą zamrozu objęty w tej bezdennej bezgłosej ciszy.
Chciał nabrać tchu w piersi, a wetchnął pustkę jeno. Krzyknął... nie zaszemrało nawet...
Był gdzieś na krańcach atmosfery, gdzie życie ustające, już form żadnych niema.
I nagle, z czarnej tej pustaci wyjrzała ona, DOLA.
— Czego chcesz? — spytał szeptem — Czegóż się we mnie wpatrujesz, ty czarnowłosa — na nicości pilnująca nicości...?
Znowu mu była onej chwili tak wyraźna, tak materyalna, wśród bezmateryalności otoczenia, że się zdumiał.
Zbliżała się, szła na niego... szła... szła..., jak idą czasem różne rzeczy, gdy się w nie mocno, mocno wpatrywać... Wyłoniła się, jakby ot z tamtej mgławicy błyszczącej, i pędziła, pędziła... Widać było coraz to lepiej owal twarzy na dłoniach opartej, i oczy... Parły go, spychały w dół ku ziemi jak obce, wrogie ciała niebieskie.
Szła przed nią fala wielkiej energii, wiał prąd niewidzialny, zmiatający wszystko z drogi.
— Precz! Precz!
Próbował walczyć, wbił się skrzydłami w rzadkie powietrze, i stanął jej wbrew.