Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

i włosy czarne płynęły w przeciwnym wietrze.
Głowę na piersi zwiesiła, złożyła ją w obu dłoniach.
Szła pewnie, równo, po płaskim brzegu nie oglądając się wcale.
Gdy ją ujrzał tonący, nabrał sił.
Wbił nogi w grunt, rękami czepił się umykających wodorostów i ruszył naprzód... naprzód... naprzód... z zaciśniętemi zębami... łkaniem, przyczajonem w piersi... naprzód... naprzód... naprzód...


∗             ∗

Był gzyms kamienny stary, ścieżka skalna, niewiadomemi rękami ułożona, dla stóp nieznanych.
Stał, w ręku dzierżąc koniec łańcucha długiego i ciężkiego.
Dorobek — mówili — wieków...
I podać go trzeba tam, naprzeciwko, o kroków sto... włożyć w dłoń, co się wyciągnie...
A jeśli nie? A jeśli tam niema nikogo?
Domki widział, w dole nizkie jakby, rozpłaszczone... przez kominby zajrzał niemal prosto w garnek...
Pod nogą się głazy chwieją. Powypierały je