z oprawy zielska przerozmaite, poruszyły stopy czyjeś...
Ostrożnie... Ostrożnie!
Z dołu, z pod nóg dolata głos dzwonu.
Świat do snu kołyszą te dzwony. Jakże nisko... Jak nizko zlatać muszą z nieba anioły z wiatykiem, do mrących tam w dole...
Na niczem nie możesz oprzeć dłoni. Skała odbiegła daleko, za dziesiątym krokiem... łańcuch ciężki... Spocznę!
Ale w spoczynku jeszcze trudniej... Nie. Ten gzyms, ten kawał drogi trzeba wziąć rozmachem...
Przeklęty kamień... Ślizki gzyms łuku, którego filary niezmierne, wkopane gdzieś na dnie przepaści...
Ach, jakże daleko... Mówili: Nie dalej, jak od jednej myśli, do drugiej... tak mówili...
W drogę! W drogę!
Świat na dole, teraz czerwony. Słońce zachodzi właśnie... ogląda się... Na mnie patrzy... Czuje żal, że nie zobaczy, jak się to skończy... Widowisko niecodzienne...
Hej staruchu! A co się tam stało z ostatnim... z ostat...
Jezus Marya! Nie! Nie sposób... Spocznę!
Drżą nogi. Mówili... wytęż moc chcenia...
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/253
Ta strona została uwierzytelniona.