nie spoglądaj na prawo, nie spoglądaj w lewo... Niema cieniów... nie daj się łudzić cieniom, co zastępują drogę... Ach... jest... jest cień... Wychylił się z za skały... Nie, to ręka się wychyla... ręka... Masz! Bierz!...
Idzie ktoś śmiało po ślizkich głazach z wyciągniętą dłonią.
— Pokaż stygmat!... — wołam.
Idzie, nie słucha...
— Pokaż znak!
Wyciąga dłoń... Niema znaku... A... to ona!
Czego chcesz? Nie dam!... Nie... nie! Precz! Z drogi!
Z poza pleców DOLI wychylił się człek z włosami płowemi na twarzy. Śledził tok walki... krótkotrwałej.
Człowiek z łańcuchem pchnął DOLĘ w pierś. Zachwiała się.
— Precz — krzyknął i wymierzył cios drugi, między oczy.
Wtedy ów przyczajony podniósł rękę do twarzy powoluteńku, drugą podtrzymując padającą od uderzenia DOLĘ.
I wpatrzony w wysłańca, rozchylił na czole włosy.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.