Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.

widniały rzeźby, końskie nogi wzniesione do skoku, ostrza dzid w rękach wojowników.
Zamykał widać jar głęboki, był jakby bramą doń... tak bramą był.
Potężne skrzydła bramy, zawarte, świeciły ponuro pociemniałemi okuciami spiżu.[1]
Dźwigały się poważnie ku górze.
Wiódł oczyma po wstępującej linii potężnych gwoździ.
Nagle zerwał się. Siadł, przerażone oczy wbijając w półkolistą przestrzeń nad skrzydłami bramy.
Tkwiła tam twarz olbrzymia, ciemna, o wielkich, połyskujących oczach.
Dola złożyła głowę na splecionych rękach, palce włożyła w usta i wpatrywała się cicha, niema w siedzącego.
Teraz dopiero zobaczył, że ona to sama była skrzydliskami bramy, do jaru wiodącej... Suknia jej ciemna opadała w szerokich, płaskich fałdach, suknia siwa, usiana gwiazdami z poczerniałego złota.


I nagle śmigło mu przez głowę, by stoczyć z nią bój.
Pamiętał, że się zachwiała pod jego ciosem

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędne zakończenie akapitu lub brak wcięcia na początku kolejnego.