Była pełnia. Księżyc świecił jaskrawo, a pnie brzóz połyskały żółtawym blaskiem, na tle czerni zwikłanych, dziwnych kształtów pełniących głąb lasu. Noc nie działała kojąco. Wydawało się, że księżyc przybrał maskę słońca i przedrzeźnia oto śpiącego władcę dnia. Cienie były jak aksamit czarne, przepastne, by otchłanie, w które zapadały oczy śledzące form znanych, czy prawdopodobnych. Zapadały i nie znachodziły niczego, czasem tylko dostrzedz się dawał prostolinijny pień podobny do filara, jeden, drugi, trzeci... Były, jak kolumny podpierające strop ogromnej kaplicy przedpogrzebnej.
Czarno stalowe były fale rzeki, płynącej pod lasem. Woda zatraciła przejrzystość. Sunęła upornie, bez przerwy, monotonnie. W poprzek zwalił się kloc żółty, słup światła i leżał w bezruchu otępiałym, ciężki, posępny.
Od dni i dni siedział na brzegu rzeki Człowiek z toporem obrócony plecami do lasu i spozierał pod prąd rzeki. Nie spuszczał oczu z punktu, gdzie się rzeka zatraca — tam na widnokrę-
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/259
Ta strona została uwierzytelniona.
DROGOWSKAZ.