bym ja, który musi wiedzieć wszystko co się tutaj dzieje, mógł nie odnaleść tej rzeczy, do której złażą się ludziska. Sprawa jednak ma się inaczej. Jest tutaj jakaś omyłka. Nie idzie o miejsce, ale o zrozumienie samej istoty szczęścia. Podobnie rzecz się ma z niebem i z piekłem. Jakże długo ludzie szukali po ziemi bramy do piekieł wiodącej, a po niebie dziury, przez którą przeciska się promień światłości wiekuistej. Ludzie wszystko zamieniają i mięszają jedno z drugiem. Tedy owo szczęście, o ile przypuszczam, musi być jako niebo i piekło... jest wszędzie i niema go nigdzie. Nie jestto więc właściwie rzecz, ale coś podobnego do: „Niego“.
— Niepodobna....
— Zrozum tylko... jest wszędy i niema go nigdzie... zupełnie jak On... nieśmiertelne.
— Cicho bądź... wszakże słyszy nas!
— No tak... słusznie. Zresztą cóż mnie to wszystko właściwie obchodzi! Czyż jestem człowiekiem? Basta!
— Czekajże... możemy przecież gadać o ludziach,... to wolno!
— Wolno, ale to nudne.
— Jestem innego zdania... mnie to ciekawi...
— Nic dziwnego, jesteś żółtodziób... nie miałeś jeszcze służby na strasznym ostrowie.
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.