strony ścieżki, niby promienie koła, i gubiły się w gęstwinie lasu. Niezdarne drewniane ramię wskazywało gestem zdecydowanym w jednym kierunku, ślad drugiego ramienia ledwo był widny. Odpadło widać z biegiem czasu zbutwiałe, zjedzone przez mchy.
Dzień się czynił coraz to wyraźniejszy, budziły się barwy, zajmując przynależne sobie miejsca na każdej rzeczy z osobna. Walczyły ze sobą, wypierały się wzajem. Ptaki wrzeszczały z całej mocy, jakby chciały zgłuszyć pieśń chóralną, która rosła, potężniała z każdą chwilą.
Nagle spostrzegł Człowiek z toporem, że kapłan porusza się.
Patrzył przerażony co czyni, gotów wkroczyć, gdyby miało się stać co złego.
Kapłan powstał, wyprostował się i podniósł ramiona ku słońcu.
Wydawało się, że ma skrzydła i chce lecieć na powitanie władcy nieba. Wyglądał jak duch, ciało jego prześwietliły promienie, szata stała się mgłą szafirową, stopy ledwo tykały ziemi.
Człowiek z toporem zerwał się na równe nogi, nie wiedząc co czynić.
Starzec śpiewał hymn, w tej samej poruszającej się kadencyi, co pieśń pielgrzymów.
Nie można było pochwycić uchem słów...
Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/274
Ta strona została uwierzytelniona.