Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/288

Ta strona została uwierzytelniona.

Jednym rzutem ciała wskoczył na ołtarz kamienny, podniósł topór, zamigotał iskrami w powietrzu i ciął strasznie w wyciągnięte ramię drogowskazu.
Stoczyło się po kamieniach z głuchym stukotem.
Pochód stanął jak wryty. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na świętokradcę. Dopiero teraz dostrzeżono go i tłum spoglądał zdumiony, osłupiały. Pieśń zgasła, jak płomień zdmuchnięty. Martwa cisza ogarnęła polanę i las cały.
Jak strzał armatni padł w tę ciszę ryk tłumu. Skowyt roztętnił wszystko wokół.
Korowód rozprysnął się na części, pielgrzymi otoczyli śmiałka szerokim kręgiem.
Stał spokojnie sparty na rękojeści topora a spojrzenie jego skierowane było ku rzece, spozierał ku niej, ponad głowy tłumu.
Z warkotem śmignął przez powietrze kamień i uderzył go w ramię.
Zwisło zaraz bezsilnie.
Stał dalej, ściskając topór drugą ręką i nie odwracał oczu od rzeki, której migotliwe fale przebłyskiwały poprzez drzewa.
Posypały się nań kamienie gradem.
Były to kamienie ołtarza.